Właśnie mija miesiąc od naszego powrotu z Toskanii… Wertuję mój ‘dzienniczek’ z podróży, przeglądam kolejne zdjęcia i mobilizuję się, by nareszcie dokończyć ten obiecany, toskański wpis.
W tym roku było zdecydowanie mniej ‘zdjęciowo’ niż poprzednio. Może wynikało to z faktu, iż inaczej patrzy się na coś po praz pierwszy, a inaczej podczas kolejnych wizyt – tym razem bowiem pierwsze zauroczenie zamieniło się w powolne chłonięcie atmosfery odwiedzanych miejsc (po powrocie zdałam sobie sprawę na przykład, że w jednym z moich kultowych miasteczek praktycznie nie zrobiłam zdjęć, ale o tym później…).
Okazuje się też, że nie najlepiej wywiązałam się z roli kulinarnej blogerki ;) gdyż zdjęć jedzenia też w sumie jest niewiele (Brahdelt, wybacz! ;)), ale wciąż mam pewne opory przed robieniem zdjęć w restauracjach czy ogólnie ‘wśród ludzi’… No nic na to nie poradzę, ten model tak ma :D
* * *
‚
Wyjeżdżaliśmy w pewien dosyć pogodny, acz chłodny poranek (po równie chłodnej i deszczowej szwajcarskiej wiośnie…), tak więc z nieukrywaną radością powitaliśmy słońce i prawdziwie letnie temperatury w dolinie Aosty; biorąc pod uwagę fakt, iż na ostatnim postoju tuż przed tunelem św. Bernarda trzęsłam się z zimna (termometr pokazywał wtedy aż 5 stopni Celsjusza…), na pierwszym przystanku po wyjeździe z tunelu przeżyliśmy swego rodzaju szok termiczny – grubo ponad 20 st. i mocne, czerwcowe słońce. Nareszcie :)
W drodze do Toskanii, na nocleg zatrzymaliśmy się w Levanto (region Cinque Terre) i to tam wypiliśmy jedną z najlepszych kaw tego włoskiego tygodnia; zresztą przez cały nasz późniejszy pobyt wszystkie kawy były porównywane do tej właśnie i po skrupulatnej degustacji otrzymywały komentarze takie jak : ‘prawie tak dobra jak w Levanto’ lub ‘zdecydowanie gorsza niż w Levanto’ ;). Idealny smak, idealna crema, a wszystko to w zawrotnej cenie 1 euro (oczywiście nie zapominajmy, że mówimy tu o espresso, czyli o ok. 25 ml napoju, a nie o wielkiej filiżance ;)).
(dla zainteresowanych – jest to miejsce tuż koło plaży i basenu; niestety nie zanotowałam nazwy, ale o ile się nie mylę było to w Casinò Municipale, na wprost Piazza Colombo…)
Kolacja (tym razem już bliżej centrum) nie należała do tych, które na długo zapadają w pamięci, ale i tak cieszyłam się, że alergikowi udało się coś zjeść ;) Za to wino było było całkiem dobre (Niccolò V 2009 – Lunae), niestety czasu nie starczyło na poszukanie go w pobliskich sklepikach…
Niefortunnie, na drugi dzień powitał nas już deszcz (przecież za mało go mieliśmy wiosną ‘u siebie’… ;)), zdecydowaliśmy się więc odłożyć zaplanowane wcześniej zwiedzanie Vernazzy na następny raz. W związku z kilkoma nadplanowymi godzinami postanowiliśmy w zamian zawitać do Lukki, gdzie aura niestety też nie była zbytnio łaskawa, bowiem już po kilkunastu minutach zwiedzania zaczęła się burza i niezwykle intensywna ulewa z gradem włącznie. Na szczęście byliśmy blisko Katedry (Duomo) i to tam przeczekaliśmy apogeum burzy.
(To tu, w Lukce, piliśmy kolejną dobrą kawę, prawie tak dobrą jak w Levanto! Mały, niepozorny bar na Piazza Napoleone, tym razem 2 euro)
Pod wieczór, w akompaniamencie ostatnich kropli deszczu, dotarliśmy do Pienzy.
I choć zarezerwowany w B&B pokój nie do końca wyglądał tak, jak myślałam, to mając tego typu widoki wokół przecież się nie marudzi! Cała reszta to tylko detale, które przez te kilka dni można ‘przeżyć’ ;)
Obowiązkowo, tuż po wypakowaniu bagaży, idziemy na ‘obchód’ miasteczka – la città ideale…
Pienza wieczorem na początku czerwca jest dosyć wyludniona, nie ma jeszcze takiego natłoku turystów jak w pełni sezonu (co zbytnio mi nie przeszkadza ;)). Mam wrażenie, że pęknięcia na murach Duomo są jeszcze głębsze niż ostatnim razem (jak pisałam Wam wtedy – katedra została zbudowana za szybko, w związku z czym ‘osiada’ teraz z jednej strony, co powoduje pękanie murów…)
Odwiedzam ‘stare śmieci’ ;), a najważnieszym punktem programu są – rzecz jasna – sklepiki z moim ukochanym pecorino :
Właściciel jednego ze sklepików, wciąż równie sympatyczny (Marusco), podobno mnie pamięta, choć nie do końca w to wierzę… ;). Gdy kilka dni później przed wyjazdem z Pienzy kupuję u niego sery ‘na drogę’, jeden z kawałków dostaję w prezencie, a gdy chcę zostawić mu ‘resztę’ zaokrąglając rachunek, wzbrania się, wydaje mi resztę co do grosza i mówi ‘un regalo è un regalo’! (czyli ‘jak prezent to prezent’ ;)).
Wieczór kończymy kontemplując zachód słońca przy lampce wina, w barze winnym ‘Il Casello’ na murach Pienzy; wieczorem jest tutaj też kilku tubylców, więc to raczej dobry znak, choć – szczerze mówiąc – ani kawa, ani wino nie rzucają mnie na kolana; jest ok, ale bez fajerwerów. Na szczęście z taką scenerią w tle wszystko smakuje o wiele lepiej (zdjęcie zeszłoroczne, tym razem byłam na wieczornym spacerze bez aparatu…) :
Oczywiście nie mogło też podczas tego toskańskiego tygodnia zabraknąć kolacji w osterii ‘Sette di Vino’, o której wspominałam Wam już w poprzednim wpisie; karta dań na szczęście się nie zmieniła, choć tym razem – ze względu na alergię – nie wszystkiego mogłam spróbować :(
Przesympatyczny Luciano tak bardzo przejął się faktem, iż moja kolacja może skończyć się wizytą w szpitalu, że odradzał mi każde danie, którego nie był w 100% pewien, nawet jeśli prawdopodobieństwo, że jest tam ‘krowizna’ było nieznaczne. Dania więc, które zawierały jakiś odsetek ryzyka lądowały na talerzu męża, a Luciano – widząc żal w moich oczach, gdyż były to również moje ulubione smaki – serwując je zakrywał je dłońmi i mówił do mnie : ‘Ty tego nie widzisz! Ty możesz tylko to, co jest na twoim talerzu! Tych innych nawet nie widzisz, prawda? ’ :D W związku z powyższym ominęły mnie tym razem np. crostini formaggio e noci (z serem i orzechami) oraz przepyszna brushetta ricotta e cipolla (z ricottą i szczypiorkiem), ale to nic – funghi e tartufo (grzyby i trufle), pecorino e tartufo czy olio, aglio e pomodori znów były wyśmienite :) A do tego ponownie pyszne Rosso di Montepulciano i na koniec – kieliszek ‘domowego’ vin santo; nie zapominajcie jednak – o czym wspominałam też po ostatniej podróży – że w ‘Sette di Vino’ nie wypijecie kawy (vin santo lub grappa to rekompensuje ;)) i że nie zjecie tam ani makaronu, ani pizzy, ale kto by się tym przejmował? ;)
(na tym samym placu mieszczą się również dwie inne restauracje; niestety zdjęć kolacji brak, również z racji dosyć później pory, a co za tym idzie – fatalnego światła, a raczej jego braku, gdyż jedliśmy na tarasie, pod mocno rozgwieżdżonym niebem… :))
A skoro o jedzeniu mowa, to zatrzymajcie się koniecznie w jednej z lodziarni – ‚Gelateria Toscana’, gdzie zjeść możecie robione bezpośrednio na miejscu (czyli super świeże i świetnej jakości) przepyszne lody i sorbety; plusem jest to, iż na ścianie wisi coś w stylu tablicy informacyjnej, gdzie obok nazwy lodów / sorbetów umieszczone są znaczki takie jak : bez mleka – bez jajek – bez glutenu czy też – w 100% włoskie składniki. Alergicy mają więc ułatwiony wybór ;)
(w gablocie po lewej – lody dla alergików, te z czerwoną łyżką są np. bez laktozy; na szczęście przesympatyczny właściciel świetnie mówi też po angielsku, możecie więc o wszystko bez problemu dopytać)
Cdn.
Pienza – kulinarnie :
- sklep z serami i produktami lokalnymi : La Bottega da ‘Marusco e Maria’, Corso il Rossellino 21
(po sery warto też pojechać bezpośrednio do jednego z producentów, np. ‚Fattoria La Buca Nuova’, Via I° Maggio 4 – na drodze z Pienzy do Montepulciano; przemiła obsługa i pyszne pecorino, a do tego również inne regionalne specjały, choć wybór jednak mniejszy niż w sklepie Marusco)
- ‘Gelateria Toscana’, Viale E. Mangiavacchi (na samym rogu)
- ‘Sette di Vino’, Piazza di Spagna 1 (na wprost Duomo, wchodzimy w uliczke obok ‘Caffè la Posta’, zamknięte w środy)
- bar ‘Il Casello’, Via del Casello, 3 (na murach Pienzy, jedna z pierwszych uliczek tuż za Duomo)
- jeśli żywicie się we własnym zakresie – sklep ‚Coop’ na wjeździe do Pienzy (od strony Montepulciano), na przeciw stacji benzynowej; otwarty do 19.30 (z przerwą obiadową w południe)