O śliwkach było już kilka dni temu. Pisałam Wam wtedy o przepysznych śliwkach w czekoladzie z przepisu Joanny, które podbiły moje kulinarne serce ;) Jednak – jak może pamiętacie ;) – bardzo lubię modyfikować przepisy, tak więc i tym razem nie mogło być inaczej ;) Pomyślałam sobie bowiem, że dodanie do tej masy suszonych śliwek (namoczonych uprzednio w czymś dobrym ;) ), może być ciekawym połączeniem smakowym. Wszak ta ‘kupna’ śliwka w czekoladzie, to śliwka suszona właśnie. Nie pomyliłam się i – co więcej – połączenie to okazało się tak smakowite, że dziś dodam część suszonych śliwek także do ostatniej partii smażonych właśnie powideł.
Jedyny minus, to że tego typu powidła nie są zbyt fotogeniczne niestety ;) Musicie więc uwierzyć mi na słowo, że smakują o wiele lepiej niż wyglądają ;)
*
Śliwki w czekoladzie II
400 g suszonych śliwek (waga po wypestkowaniu)
50 ml rumu + 50 ml gorącej wody
900 g śliwek
250 g cukru (u mnie jasny trzcinowy)
1,5 łyżeczki cynamonu
0,5 łyżeczki imbiru w proszku
szczypta zmielonych goździków
2 łyżki kakao
50 g gorzkiej czekolady (o zawartości 70% kakao)
Suszone śliwki pokroiłam w małą kostkę i namoczyłam w rumie z wodą (przykryte folią i pozostawione na noc). Następnego dnia umyłam, wypestkowałam i pokroiłam śliwki, dodałam namoczone suszone śliwki i gotowałam na wolnym ogniu aż masa była dobrze rozgotowana i gęsta. Wtedy zmiksowałam wszystko ‘żyrafą’, jeszcze chwilę podgotowałam, dodałam cukier i przyprawy i pozostawiłam na wolnym ogniu regularnie mieszając, aż masa dobrze zgęstniała. Dodałam kakao i czekoladę, dokładnie wymieszałam, przełożyłam do wyparzonych słoików i zapasteryzowałam.
Od prawie tygodnia robię zapasy. Na jesienną słotę i długie, zimowe wieczory. Gromadzę to, co teraz najcenniejsze i co już niedługo się skończy – ciepłe i nader przyjemne wrześniowe słońce :) Jak jaszczurka wygrzewam się w jego rozleniwiających promieniach dziwiąc się, że słońce może we wrześniu być jeszcze tak mocne i gorące. Z lubością zatapiam się we Wzgórzach Toskanii oraz w Winnicy w Toskanii Ferenc’a Máté i wirtualnie przenoszę się w ten cudowny, malowniczy świat. Wieczorem mam ochotę kulinarnie pozostać w toskańskich klimatach i na stole pojawiają się pieczone warzywa (cukinia, bakłażan, papryka), pokrojone aromatyczne pomidory, a wszystko zostaje suto skropione pyszną oliwą z oliwek z odrobiną balsamico i szczyptą soli. Do tego listki świeżej bazylii, plasterki mozzarelli lub kawałki pecorino i oczywiście toskańskie wino. A słońce zatopione w kieliszku tego rubinowego nektaru maluje wokół niesamowite barwy .
Obydwie wspomniane książki bardzo mi przypadły do gustu (tak jak czytane już kilka lat temu Pod słońcem Toskanii, do którego regularnie powracam). Choć właściwie zamiast czytać Wzgorza i Winnicę w Toskanii powinnam chyba była zacząć od książki ‘Wino śliwkowe’ Angeli Davis-Gardner, by pozostać w temacie aktualnych przetworów ;) Śliwkowy czas bowiem trwa, co gorsza – za niedługo niestety się skończy.
Co roku robię powidła śliwkowe, smażone przez trzy dni. Nie są to takie bardzo klasyczne powidła, bowiem ostatniego dnia dodaję do nich nieco jasnego cukru trzcinowego. Pierwszego dnia smażę wypestkowane śliwki z dodatkiem odrobiny wody (ok. 40 minut) i odstawiam je; drugiego dnia znów gotuję je ok. 30-40 minut (regularnie mieszając) i ponownie odstawiam; trzeciego dnia mniej więcej w połowie gotowania dodaję trochę cukru i cynamonu, czasem nieco rumu. Gdy konsystencja jest już odpowiednia, przekładam powidła do wyparzonych słoików i pasteryzuję ok. 15-20 minut.
W podobny sposób przygotowuję też śliwki z jabłkami oraz z jabłkami i gruszkami; smażę je wtedy tylko dwa dni – pierwszego dnia same śliwki, drugiego już z dodatkiem jabłek i / lub gruszek. Na koniec dodaję cukier do smaku (są to zawsze minimalne ilości) oraz przyprawy : cynamon, imbir, goździki. Mimo, że sama jem znikome ilości dżemów, konfitur czy powideł, to takie domowe przetwory są również świetnym pomysłem na prezentowe małe co nieco. Najchętniej robię tylko kilka słoiczków z kazdego rodzaju dżemu, chcę bowiem móc każdego obdarować czymś innym. Mając nadzieję, że trafię w jego gust ;)
Prócz tych śliwkowych dżemów i powideł, co roku robię też śliwki w słodkiej marynacie, które cieszą się dość dużym powodzeniem. Idealne jako dodatek do lodów i wszelakich deserów stały się nieodzownym elementem mojej jesienno-zimowej kuchni. Przepis pochodzi z Poradnika Domowego sprzed dobrych kilkunastu już lat.
*
Śliwki w słodkiej marynacie
2 kg śliwek
4 szklanki wody
4 szklanki cukru
4 łyżeczki kwasku cytynowego
przyprawy : gozdziki, cynamon, świeży imbir
lub : gorczyca, ziele angielskie, pieprz
Śliwki – dojrzałe lecz jędrne – umyć, nadkroić z jednej strony, wypestkować; do jednej ze śliwek włożyć 2 goździki, mały kawałek cynamonu i imbiru lub 2 ziarenka pieprzu, ziela angielskiego i kilka ziarenek gorczycy. Śliwkę z przyprawami umiejscowić na dnie słoika i ułożyć resztę śliwek nie uciskając ich zbyt mocno w słoiku.
Wodę zagotować z cukrem, następnie dodać kwasek cytrynowy, zalać wrzątkiem owoce, słoiki dobrze zakręcić i pasteryzować jak zazwyczaj (w zależności od wielkości słoików pasteryzuję je od 15 do 20 minut)
Wystudzone słoiki odstawić w ciemne i chłodne miejsce na minimum 2 miesiące.
* * *
W tym roku postanowiłam też przetestować pewien śliwkowy przepis podany przez Joannę na forum CinCin. Są to powidła śliwkowe, do których pod koniec smażenia dodaje się kakao i gorzką czekoladę. Jeśli lubicie smak śliwek w czekoladzie, to i ten przepis z pewnością przypadnie Wam do gustu. Podaję Wam więc oryginalny przepis Joanny wraz z moimi modyfikacjami.
*
Śliwki w czekoladzie
(cytuję za Joanną)
2,5 kg wypestkowanych dojrzałych śliwek węgierek
około 700 – 800 g cukru (ilość zależna od stopnia dojrzałości śliwek)
2 opakowania cukru z wanilią lub nacięta laska wanilii (pominęłam)
50 – 100 g kakao Deco Morreno (użyłam Van Houten)
1 tabliczka 100 g gorzkiej lub deserowej czekolady (u mnie gorzka 70%) (u mnie dodatkowo kilka łyżek rumu)
Śliwki zemleć w maszynce do mięsa, smażyć, dodając cukier, do uzyskania pożądanej konsystencji. Pod koniec smażenia dodać kakao i połamaną czekoladę. Smażyć jeszcze kilka minut. Przekładać do wyparzonych słoiczków, zamknąć wyparzonymi pokrywkami i studzić powoli ustawione „do góry nogami” pod kocykiem.
Ja śliwek nie mieliłam przed smażeniem, za to zmiksowałam je ‘żyrafą’ podczas smażenia gdy były już wystarczająco miękkie; cukier dodałam na samym końcu, następnie rum, a po uzyskaniu odpowiedniej konsystencji – kakao (50g) i czekoladę. Gotowe słoiczki pasteryzowałam ok. 15 min.
Joanno, dziękuję za tak smaczny przepis :) *
A przepisy te dopisuję do tegorocznej Spiżarni Peli.
Wprawdzie z lekkim ‘poślizgiem’ (bo wypiek jeszcze przedświąteczny…), jednak zaprezentuję Wam dziś pewne ciasteczka.
Jakiś czas temu, wspominana już przeze mnie a propos ajerkoniakowej babki Dirk narobiła mi smaka wyjątkowo urodziwymi argentyńskimi ciasteczkami – alfajores. Od razu pomyślałam więc o mojej argentyńskiej koleżance z pracy i postanowiłam je dla nas upiec. Jednak gdy jej o tym powiedziałam stwierdziła ona, że jako pierwszy muszę koniecznie wypróbować jej rodzinny przepis ;) Nie mogłam więc jej odmówić i tak właśnie zrobiłam, odkładając przepis Dirk na ‘następny raz’. Ale co się odwlecze… ;)
Ciasteczka są dobre, aczkolwiek chyba trochę inaczej wyobrażałam sobie ich smak. Tradycyjnie zawierają więcej maizeny (skrobii kukurydzianej) niż mąki i są bardzo kruche. Miałam w związku z tym nieco problemów z zagnieceniem ciasta i musiałam dodać o wiele więcej rumu, co akurat zupełnie mi nie przeszkadza ;) Koleżanka uprzedzała mnie, że ciasto ma taką właśnie strukturę i że nie należy się tym przejmować. Myślę jednak, że dla własnej ‘wygody’ następnym razem dodam nieco mniej mąki, by ciasto było trochę przyjemniejsze w obróbce. Ciasteczka te są przekładane ‘dulce de leche’ czyli masą kajmakową, która jest niesamowicie popularna nie tylko w Argentynie. Praktycznie każde tamtejsze tradycyjne urodzinowe ciasto przekładane jest i dekorowane masą kajmakową właśnie :) I oczywiście na tę okazję musiałam zakupić oryginalną, argentyńską masę (z dodatkiem wanilii), choć tutejsze rodzime – szwajcarskie też są przepyszne. Koleżanka stwierdziła jednak, że muszę zrobić je tak, jak robi się to w Argentynie ;) Tak więc, zaopatrzona w wielki słoik ‘dulce de leche’ ruszyłam na podbój tych oto ciasteczek.
Tradycyjnie, po ‘sklejeniu’ są one obtaczane w wiórkach kokosowych; podaje się je również np. w kawiarni do kawy czy herbaty. Jeśli lubicie smak masy kajmakowej, to z pewnością i Wam posmakują :)(zdjęcie nie najlepsze, gdyż robione na szybko, przed ‘rozdaniem’ ;) )
Alfajores
na ok. 50 sztuk (czyli 25 po sklejeniu)
200 g miękkiego masła
150 g cukru
1 cukier waniliowy
3 żółtka
200 g mąki
300 g maizeny
1 łyżeczka sody (dałam mniej)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
otarta skórka z 1 cytryny
ok. 3 łyżki rumu*masa kajmakowa
wiórki kokosowe
* musiałam dodać więcej
Masło utrzeć z cukrem i cukrem waniliowym, następnie dodawać po jednym żółtku dalej ucierając. Gdy masa jest już jednolita, dodać przesiane mąki wymieszane z proszkiem i sodą oraz skórkę cytrynową i rum. Szybko wyrobić ciasto (dodając ewentualnie więcej rumu jeśli ciasto jest zbyt suche). Uformować kulę, zawinąć w folię i odstawić na 15 min. Następnie rozwałkować ciasto na grubość ok. 0.4 cm i wykrawać okrągłe ciasteczka o średnicy 3-4 cm. Schłodzić je 10-15 minut i piec w nagrzanym do 180° C piekarniku ok. 15 minut (ciasteczka mają się tylko lekko zarumienić, nie zbrązowieć). Wystudzić je na kratce i sklejać je masą kajmakową (ok. 3/4 łyżeczki). Dobrze ‘docisnąć’ ciasteczka, a następnie obtoczyć je w wiórkach kokosowych.
Najlepsze są podobno na drugi (a nawet trzeci dzień), nie udało mi się jednak o tym przekonać ;) ciasteczka zniknęły bowiem w pracy w mgnieniu oka tego samego dnia :)
Mnie wydawały się one nieco za ‘suche’, bardzo kruche; według Liliany jednak były dokładnie takie, jak być powinny, nie wiem więc, do jakiego stopnia odważę się zmodyfikować jej rodzinny przepis ;)
A skoro już o alfajores mowa, to przepis na nie możecie zobaczyć też na stronie Marthy Stewart (kliknijcie na ‘video’ na zdjęciu); ta wersja również wygląda ciekawie i smakowicie (dodatek soku pomarańczowego), konsystencja ciasta jest jednak zupełnie inna, jest ono bowiem o wiele bardziej lejące i trzeba nakładać je łyżką. W związku z czym, dla Liliany jest to tylko ‘wariacja’ na temat alfajores ;)