Rehabilitacja i dobrze dobrane ćwiczenia mogą zdziałać cuda. Może nie dosłownie oczywiście, ale to niesamowite, jak bardzo mogą poprawić naszą kondycję. Minus jest tylko jeden – po całym dniu tego typu absorbującach i męczących (by nie rzec – wykańczających… ;)) fizycznie ćwiczeń wracając do domu ‘padam’ i bardzo szybko zasypiam. Nigdy jeszcze nie przespałam tylu długich godzin co teraz! Ale ponoć to normalne, organizm musi się przecież w jakiś sposób zregenerować…
W weekendy staram się coś upichcić i upiec, jednak pierwszeństwo i tak mają długie, energiczne spacery i kolejne ćwiczenia w domu, by nie wypaść z rytmu. I nawet jeśli czasu wystarczyło mi ostatnio na zrobienie kilku nowych zdjęć, to zabrakło go na przygotowanie wpisów… Ale będą już niebawem, obiecuję :)
A dziś przypominam Wam o jutrzejszym dniu św. Łucji i o pysznych szwedzkich szafranowych bułeczkach – Lussekatter :
Przepis i krótką historię tego wypieku znajdziecie tutaj – klik. Ja będę piekła tegoroczne bułeczki dopiero w weekend i – tym razem – w wersji stricte wegańskiej (na mleku migdałowym), ale mam nadzieję, że też będą dobre :)
Pozdrawiam serdecznie i życzę Wam, by św. Łucja nie poskąpiła jutro ciepłych promieni słońca (w przeciwnym razie i tak pocieszymy się bułeczkami ;)) ‚
Gdy trzeba unikać nabiału i jajek, upieczenie dobrego ciasta bywa nie lada wyzwaniem. Owszem – mój bananowiec oraz jego dyniowa wersja są naprawdę smaczne, ale ileż można piec dokładnie to samo! Czasami potrzeba jakiejś odmiany, prawda? Wszak rutyny należy się wystrzegać, nie tylko w kuchni ;)
Sporo wegańskich przepisów, które przetestowałam pozostawiało wiele do życzenia, przede wszystkim jeśli chodzi o konsystencję wypieku. Nie lubię (i nie używam) proszkowego substytutu jajka (zbyt długa lista składników + dodatek tłuszczu palmowego, którego unikam), a jeśli już naprawdę muszę – używam zmielonego siemienia lnianego lub nasion chia (zmieszanych z wodą), choć i tutaj i konsystencja, i smak nie zawsze są takie jak bym sobie tego życzyła. Do każdego nowego przepisu podchodzę więc jak do jeża, starając się unikać kulinarnych rozczarowań.
Podobnie było z przepisem na czekoladowe ciasto bez jajek i nabiału, opublikowanym u Sabrine d’Aubergine (blog ‚Fragole a merenda’) wiosną tego roku – musiał najpierw swoje odczekać w kolejce i nabrać mocy prawnej ;) A gdy już je upiekłam, pojawiły się ogromne wyrzuty sumienia, że… że nie uczyniłam tego wcześniej! To był naprawdę wielki błąd, przed którym Was przestrzegam :)
Środkiem spulchniającym jest tutaj soda, która dzięki dodatkowi octu powoduje natychmiastową reakcję chemiczną* (dlatego po krótkim wymieszaniu składników należy natychmiast wlać masę do formy i wstawić do piekarnika). Ciasto świetnie rośnie, jest dosyć puszyste i – jeśli nie przetrzymamy go zbyt długo w piekarniku – pozostaje wilgotne. Absolutnie nie czuć w nim ani smaku sody, ani octu (i nawet osoby, które zazwyczaj stronią od wypieków z użyciem sody, pochłaniają to ciasto w zastraszającym tempie ;)).
*zawsze uczono mnie, by używać sody, a nie proszku do wypieków zawierających kwaśny dodatek, nigdy jednak nie tłumacząc dlaczego; jeśli więc chcecie ten problem zgłębić, to zapraszam do lektury jednego z wpisów Wisły – klik
Jak pisze Sabrine – rodowód tej receptury sięga biednych, kryzysowych czasów Ameryki; jest to banalnie proste, jednomiskowe ciasto, które nie może się nie udać (i chyba nie może nie smakować…) i którego przygotowanie zajmuje aż pięć długich minut :D A największym komplementem dla takiego ‘biednego’ wypieku jest fakt, iż wszyscy dopytują o przepis i nie wierzą, że nie ma w nim ani jajek, ani masła na ten przykład. I ochoczo sięgają po kolejny kawałek :)
260 g mąki (używam T650 – 720)
40 g kakao w proszku (gorzkiego)
165 – 180 g cukru (używam zmielonego trzcinowego)
1 łyżeczka sody
¼ łyżeczki soli
(opcjonalnie – 100 g b. drobno posiekanej kandyzowanej skórki pomarańczowej)
ok. 80 ml oliwy / oleju
1 łyżka octu (używam jabłkowego lub cydrowego)
250 – 300 ml wody / soku pomarańczowego (lub innego płynu)
Piekarnik nagrzać do 170-180 st.
Keksówkę wyłożyć papierem do pieczenia.
Wymieszać w misce suche składniki (wraz z ewentualną skórką pomarańczową). Zrobić dwa oddalone od siebie zagłębienia – jedno mniejsze i drugie większe; najpierw w większe zagłębienie wlać oliwę / olej, a następnie w drugie – ocet, po czym natychmiast wlać sok pomarańczowy / wodę i dokładnie wymieszać (dosyć szybko, nie dłużej niż 20-30 sekund). Przelać masę do formy, lekko wygładzić wierzch i natychmiast wstawić do piekarnika.
Piec ok. 30 – 35 minut (ciasto ma wciąż być lekko błyszczące na powierzchni; jeśli jest matowe, oznacza to, iż będzie lekko przesuszone…). Pozostawić jeszcze kilka minut w formie, a następnie wystudzić na kratce.
(edycja – 10.11.2013)
Uwagi :
U nas przepis ten zaczął żyć własnym życiem i doczekał się wielu ‘wariacji na temat’; przede wszystkim dodaję mniej cukru (ok. 165 g zamiast 180 g), a zamiast wody często używam soku pomarańczowego (może być też z chlustem Cointreau czy rumu – zastępuję nimi ok. 50 ml soku). Do tej pomarańczowej wersji idealnie pasuje kandyzowana skórka pomarańczowa (lub świeża, otarta skórka, jeśli wolicie…), a ostatnio ok. 1/3 soku zastąpiłam mocną kawą, co zyskało jeszcze większe rzesze zwolenników :). Ostatnio był również niewielki dodatek podgrzanego uprzednio dżemu pomarańczowego, wymieszanego z sokiem, co nadało jeszcze lepszej konsystencji i smaku…
Czasami, w zależności od typu użytej mąki i jej chłonności, zdarzało się, iż potrzebowałam więcej płynu, do 300 ml, zaczynam jednak zawsze od 250 ml i jeśli podczas mieszania widzę, że masa jest dosyć sucha – dolewam jeszcze 30 – 50 ml.
Oczywiście jak to u mnie bywa – dodatkiem do ciast bardzo często jest również moja ulubiona starta tonka, której aromat i tym razem świetnie tutaj pasuje (spodobała nam się równeż wersja posmarowana po upieczeniu podgrzanym uprzednio dżemem pomarańczowym / mandarynkowym czy z marakui).
Ciasto można też upiec zamieniając połowę mąki na razową (używam orkiszowej), choć wtedy trzeba zazwyczaj użyć nieco więcej płynu.
Jak wspominałam wyżej – ważne jest, by nie przesuszyć ciasta zbytnio podczas pieczenia, dlatego (jak pisze również Sabrine), dobrze jest upiec je w nieco szerszej keksówce czy np. w foremce chlebowej. A jeśli okaże się mniej wilgotne niż być powinno, zawsze można nasączyć je dodatkowo tuż po upieczeniu, lub podać z syropem pomarańczowo-mandarynkowym (o który nota bene jestem proszona nawet wtedy, gdy ciasto jest odpowiednio wilgotne… ;)).
(syrop przygotowuję gotując sok z pomarańczy z dodatkiem soku z marakui i miodu z kwiatów pomarańczy, czasami dodając niewielki chlust rumu ;) oraz 1-2 lekko zmiażdżone ziarna tonki; syrop gotuję kilka – kilkanaście minut, aż odpowiednio zgęstnieje, a następnie dodaję do niego cząstki mandarynek lub pomarańczy i odstawiam do maceracji na kilka godzin, a najlepiej na całą noc; przed podaniem lekko podgrzewam)
edycja 10.11.2013 : oto ostatnia wersja pomarańczowo-kawowa, z syropem pomarańczowo-mandarynkowym (z dodatkiem marakui)
Dziś ciasto w wersji kawowo-pomarańczowej (oczywiście z dodatkiem syropu i mandarynek ;)) umiliło współpracownikom całodniowe szkolenie (a całkiem niedawno zdobyło drugie miejsce w pewnym wypiekowym konkursie! Na dodatek Ci, którzy nie zdążyli zagłosować, po degustacji stwierdzili, że to właśnie TO było ich ulubione ciasto… :)).
Ancora una volta – grazie per questa deliziosa ricetta Sabrine! Baci :)
… czyli dyniowe ciasto ze śliwkami na festiwalowy fnisz :)
Dynia lubi się ze śliwkami. I to nawet bardzo. W zeszłym sezonie przygotowałam coś à la powidła śliwkowo – dyniowe (wiem wiem – poprawne nazewnictwo oraz puryści wymagają, by powidła były tylko i wyłącznie śliwkowe…) i efekt był na tyle ciekawy, by kontynuować eksperymenty. Tym razem więc powstało ciasto dyniowo-śliwkowe (w przerwach między smażeniem kolejnych porcji wrześniowo-październikowych dżemów ;)). Bazą ponownie stał się wcześniejszy bananowiec – klik; banany zostały zastąpione dyniowym puree, które nie tylko nadaje ciastu odpowiedniej wilgoci, ale i pięknego, jesiennego koloru. A skoro już o dyniowym puree mowa, to oczywiście zachęcam Was do przygotowania tego własnego, domowego – dynię wystarczy bowiem pokroić na ćwiartki lub w grube plastry, ułożyć na wyłożonej papierem blasze i upiec do miękkości (szczegóły tutaj - kilk). Ja ostatnimi czasy najczęściej przekrajam dynię na pół, wydrążam i piekę, a później wybieram łyżką upieczony miąższ, który bardzo łatwo odchodzi wtedy od skórki (dynię Hokkaido możemy oczywiście bez problemu konsumować ze skórką). Można też dynię ugotować (najlepiej na parze), wtedy jednak puree będzie bardziej wilgotne niż to powstałe dzięki upieczeniu.
Dyniowego puree z puszki miałam ‘przyjemność’ (w cudzysłowie, gdyż przyjemność to była wielce wątpliwa…) spróbować dwa razy – pierwszy i ostatni; dla kogoś, kto kocha dynie za ich smak, ten puszkowy ‘wynalazek’ to prawdziwa porażka. Nie wiem, jakiego gatunku dyni używa się do produkcji tego cuda, ale z całą pewnością nie jest to żadna z ciekawych smakowo odmian. Dlatego jeśli i Wy kochacie dynie, omijajcie tę puszkową wersję szerokim łukiem! Ma ona naprawdę niewiele wspólnego z oryginałem.
A wracając do ciasta – wprawdzie sezon śliwkowy (niestety…) już za nami, ale na pocieszenie dodam, że możemy użyć tu również mrożonych owoców, choć wtedy dobrze jest posypać wierzch ciasta zmielonymi migdałami, by wchłonęły ewentualny nadmiar soku. Do tego płatki migdałowe i szczypta korzennych przypraw. I kubek ulubionej, rozgrzewającej herbaty :)
Ciasto dyniowe ze śliwkami
forma 23 x 23 cm
ok. 350 g węgierek (waga przed wydrylowaniem)
450 g puree z dyni (najlepiej Hokkaido)*
150 ml syropu klonowego
ok. 50 g cukru (używam zmielonego trzcinowego)
100 ml soku pomarańczowego / mleka / wody (tylko połowę, jeśli puree jest mocno wilgotne)
ok. 2-3 łyżki likieru pomarańczowego (używam Cointreau)
150 g mąki (T 650 – 720)
150 g mąki razowej (używam orkiszowej)
150 g mielonych migdałów
1 ½ łyżeczki proszku
½ łyżeczki sody
¼ – ½ łyżeczki cynamonu lub kardamonu (lub 1 małe starte nasionko tonki) opcjonalnie – otarta skórka z pomarańczy, jeśli chcemy otrzymać bardziej intensywny, pomarańczowy smak
do posypania :
1 ½ łyżki cukru trzcinowego + ¼ łyżeczki cynamonu lub kardamonu
płatki migdałowe
* do przygotowania puree najczęściej polecam użycie dyni Hokkaido, ma ona bowiem dobrze suchy miąższ, który idealnie się tutaj nadaje – puree z dyni Butternut np. będzie bardziej wilgotne; przygotowując ciasto z puree z dyni Hokkaido, miksuję je dodając 100 ml wody / soku, natomiast używając dyni Butternut np. – dodaję zaledwie 1/3 płynu
Piekarnik rozgrzać do 180 stopni.
Śliwki umyć, osuszyć, przekroić na pół, wypestkować.
Dyniowe puree zmiksować z syropem klonowym i sokiem z pomarańczy / mlekiem / wodą; dodać likier pomarańczowy, cukier, otartą skórkę i wymieszać.
Wymieszać mąkę, proszek, sodę i przyprawy, a następnie połączyć z masą dyniową dodając również mielone migdały (mieszamy tylko do połączenia się składników, nie za długo). Przełożyć masę do wyłożonej papierem (lub natłuszczonej i wysypanej mąką) formy, ułożyć połówki śliwek (układam je ‘na stojąco’, lekko zatapiając je w cieście), posypać owoce cukrem wwymieszanym z przyprawami oraz płatkami migdałowymi.
Piec w 180 st. przez ok. godzinę, przykrywając ewentualnie ciasto pod koniec pieczenia, jeśli zbyt mocno brązowieje.
Po upieczeniu pozostawić jeszcze na kilka minut w foremce, a następnie wystudzić na kratce.
Uwagi :
- jak pisałam wyżej – jeśli używamy mrożonych owoców, dobrze jest posypać wierzch ciasta zmielonymi migdałami, by wchłonęły ewentualny nadmiar soku z owoców (możemy też np. rozmrozić wcześniej owoce i osuszyć je przed użyciem ich)
- ciasto to świetnie smakuje również z figami, choć na te wersję trzeba będzie niestety poczekać do przyszłego sezonu ;)
- jeśli nie chcemy wersji pomarańczowej, wystarczy pominąć sok i zmiksować dynię z wodą lub mlekiem (u mnie np. z migdałowym), a likier możemy wtedy zastąpić np. Amaretto (idealnie pasuje do śliwek i migdałów)
‚
* * *
Moi Drodzy, dziękuję Wam za wszystkie maile z linkami do Waszych wspisów, które najpóźniej w niedzielę postaram się zebrać w całość zamieszczając dyniowe podsumowanie. Już teraz dziękuję Wam za tegoroczną partycypację i za wszystkie dyniowe smakołyki, które zamieściliście na Waszych blogach. Jednocześnie przepraszam, że nie do wszystkich jeszcze dotarłam, jednak wolnego czasu w tym tygodniu naprawdę niewiele – ponownie zakończenie kursu, sprawdzanie testów i obliczanie średnich… Ale po niedzieli będzie już zdecydowanie lżej ;)
Pozdrawiam serdecznie i zapraszam za kilka dni na dyniowe podsumowanie!