Połączeniem wędzonej ryby i awokado ‘zaraziła’ mnie Patrycja. Nie przepadam wprawdzie za rybami, jednak od czasu do czasu jadam tutejszego wędzonego pstrąga (ma naprawdę wyjątkowy smak, a z ust kogoś, kto od wędzonych ryb stroni, to spory komplement ;)).
U mnie najczęściej pojawia się wersja ‘odwrotna’ – zmiast pasty rybnej na chlebie jest pasta z awokado, a na niej kawałki wędzonej ryby (podobnie jak w przypadku majowych grzanek ze szparagami – klik). Jeśli unikacie pieczywa, wystarczy zamiast niego użyć innego produktu (np. bezglutenowego czy o niskim ideksie glikemicznym) i zamiast kanapki przygotować np. sałatkę (quinoa czy większość kasz również dobrze tutaj pasuje).
Kanapki z awokado i wędzoną rybą
Awokado rozetrzeć z dodatkiem soku z limonki / cytryny (do smaku), posolić, dodać szczyptę chilli lub papryczki z Espelette oraz nieco posiekanego koperku. Lekko podpieczone kromki chleba posmarować pastą z awokado, następnie nałożyć kawałki wędzonej ryby (u mnie pstrąg) oraz plasterki awokado. Skropić sokiem z limonki / cytryny, posolić, posypać czerwonym pieprzem (z młynka) i ewentualnie skropić odrobiną oleju (np. z awokado) lub oliwy (truflowa również świetnie tutaj pasuje). ‚
* * * ‚
Tydzień minął mi niestety wyjątkowo szybko i dosyć roboczo… Sporo pracy w pracy ;) a w wolnych chwilach albo wygrzewanie się we wrześniowym słońcu (nareszcie sobie o nas tego lata przypomniało… ;)), albo produkcja domowych przetworów, choć w tym roku dosyć ‘uboga’ i bardziej na zamówienie niż dla nas samych. Wczoraj miałam jeszcze ostatnią partię czarnego bzu, teraz będzie jeszcze aronia, choć to właściwie już jej koniec niestety.
Już po niedzieli postaram się opublikować zaległe przepisy (troszkę się ich od zeszłego tygodnia zebrało, wybaczcie mi proszę mojego ‚lenia’…), niektóre jeszcze pełne lata i słońca, inne już nieco bardziej rozgrzewające. Ale nie nazywam ich jeszcze jesiennymi, wszak wszystko w swoim czasie… :)
‚ Pozdrawiam serdecznie i życzę Wam miłego tygodnia!
Koniec wakacji to chyba ostatni dzwonek, by dokończyć wreszcie obiecany ostatni toskański wpis…
A skoro o końcu wakacji mowa, to tutejsze dzieci niestety już w minony poniedziałek wróciły do szkoły, po 7 tygodniach wakacji; w większości kantonów wakacje są jeszcze krótsze i trwają średnio od 5 do 6 tygodni, choć w niektórych kantonach niemieckiej części Szwajcarii trwają one tylko 4 tygodnie (w tym roku od 19 lipca do 10 sierpnia), za to w Ticino – od 18 czerwca aż do 1-go września (jak widać graniczenie z Włochami pozytywnie wpływa na wakacyjny aspekt tamtejszego życia ;)).
Wróćmy jednak do zeszłorocznej Toskanii.
W ostatnim wpisie pisałam Wam o Montepulciano oraz uroczym Monticchiello, a w poprzednim – o Montalcino, Sant’Antimo i San Quirico d’Orcia (pierwszy ‘odcinek’ – Levanto – Lukka – Pienza – tutaj).
Niestety dosyć kapryśna pogoda (niesamowicie mocne burze…) pokrzyżowały nam nieznacznie plany. I tak np. nie udało nam sie dotrzeć na Monte Amiata, gdyż oberwanie chmury, które nas wtedy zastało (kolejne…) zmusiło nas do zawrócenia z drogi, która z minuty na minutę przeistaczała się w rwący potok :/
Początek dnia spędziliśmy wtedy w skąpanym w słońcu Bagno Vignoni. To niewielkie miasteczko słynne jest ze swoich bogatych w siarkę wód uzdrowiskowych, znanych już w czasach Etrusków.
Jego centrum zajmuje duży, prostokątny basen z wodą termalną (w jego w środkowej części wciąż bulgoczą wody najstarszego źródła); aktualnie kąpiele są tu już zabronione, jednak zwolenników tego typu wypoczynku z pewnością usatysfakcjonują znajdujące się nieopodal Termy i tamtejsze SPA (oraz restauracja serwująca dania oparte na sezonowych, lokalnych, ekologicznych produktach).
Jadąc z Bagno Vignoni w stronę Monte Amiata warto również zatrzymać się w urokliwym Castiglione d’Orcia (niestety ze względów pogodowych zdjęć osobistych brak…).
Nieco dalej traficie też na inne termy – Bagni San Philipo, zdecydowanie mniejsze od Bagno Vignoni; warto jednak zatrzymać się tutaj nie w budynku termów, ale dużo wcześniej, na wjeździe do miasteczka i po zaparkowaniu ruszyć w stronę znajdującego się w lesie Fosso Bianco (nie przegapcie małej tabliczki / strzałki).
Spacerując leśnymi ścieżkami podziwiać tu można spektakularne formacje wapienne, a przy okazji – w naturalnych, wyżłobionych przez wodę basenach – zażyć kąpieli w ciepłych, leczniczych wodach źródła (jako iż nie lubię zbytnio fotografować kąpiących się, którzy być może sobie tego nie życzą – a było ich wtedy sporo… ;) – zachęcam do zobaczenia zdjęć np. tutaj – klik).
Tydzień w Toskanii minął zdecydowanie za szybko… Wracając do Szwajcarii (przed sobą mieliśmy jeszcze tydzień w naszej ukochanej Engadynie) tym razem jechaliśmy kierując się nieco bardziej na północny wschód, w stronę jeziora Como i na ostatni nocleg zatrzymaliśmy w malutkim miasteczku na północnym krańcu jeziora – Sorico. Po drodze z przygodami trwającej 9 godzin zamiast planowych 5 (niech żyją prace drogowe i tymczasowe oznakowania dróg podczas nich… ;)) wybór padł na dosyć przypadkowy hotelik nad brzegiem jeziora – Hotel Europa.
Jest to mały, rodzinny hotel, prowadzony przez przesympatycznych ludzi. W kuchni króluje Angela, gdzie pomaga jej dorastająca córka; ojciec zajmuje się gośćmi głównie w hotelowej restauracji, a syn sprawuje pieczę nad recepcją hotelu.
Dotarliśmy tam bardzo późnym wieczorem, już po zamknięciu kuchni. Gdy opowiedzieliśmy im o naszych ‘drogowych’ perypetiach, ich pierwszą reakcją było : ‘Przecież Wy musicie coś zjeść! Jesteście z pewnością wykończeni!’. Angela natychmiast pobiegła więc do kuchni i zaczęła przygotowywać nam szybki posiłek (i nawet dla mnie udało jej się coś przygotować, o co w restauracjach nie zawsze jest łatwo…). Bez problemu też zaopiekowano się naszymi zapasami pecorino, wolałam bowiem, by po dniu w upale ser przenocował w lodówce (tym bardziej, że miałam go kilka kilogramów ;)).
Następnego dnia postanowiliśmy odpocząć nieco dłużej w Sorico i wyruszyć w dalszą drogę dopiero po obiedzie (tym bardziej, że Angela robiła domowy makaron, tak więc szykował się posiłek idealny dla mojego makaronożernego męża ;)). Tak jak i poprzedniego wieczoru, obserwowałam jej kuchenne poczynania, a ona zadawała mi setki pytań testując moją łamaną włoszczyznę ;) Odjeżdżając miałam wrażenie, że znamy się od zawsze…
Ale wracając do makaronu : Angela z tego samego ciasta przygotowywała i tagliatelle i tortellini (ucieszyłam się widząc w jej kuchni takiego samego KitchenAida jak mój, jedynie maszynkę do makaronu miała bardziej pokaźnych rozmiarów :)). Sklejanie tortellini szło jej tak sprawnie, że nawet gdy zwalniała nieco tempo, by mi to dokładniej pokazać, i tak trudno mi było nadążyć… W ciągu zaledwie kilkunastu minut nafaszerowała i posklejała dosyć niewyobrażalną jak dla mnie ilość pierożków (tym razem były ze szpinakiem i mascarpone).
Według męża były to zdecydowanie jedne z lepszych tortellini jakie kiedykolwiek jadł. Polane pysznym, szałwiowym masłem, z odrobiną gałki muszkatołowej, podobno ;) rozpływały się w ustach. Pozostaje mi wierzyć mu na słowo… :)
Jeśli więc kiedyś przypadkiem znajdziecie się w tej części jeziora Como, to wstąpcie tu koniecznie by spróbować któregoś ze specjałów Angeli, szczególnie jeśli cenicie sobie dobre, domowe jedzenie (komentarze innych gości również świadczą o tym, że warto – klik). Hotel Europa jest dosyć skromny, ale za to czysty i przytulny, a dzięki ich właścicielom poczujecie tam domowe ciepło. Na dodatek to świetna baza wypadowa dla lubiących czynny wypoczynek (zerknijcie np. tutaj – klik). Polecam!
‚ Pozdrawiam serdecznie i życzę Wam udanego tygodnia! A tym, którym właśnie skończyły się wakacje – miłego powrotu do rzeczywistości ;)
Po kawiorze z bakłażana i pewnym wspaniałym, upalnym weekendzie pozostało już tylko wspomnienie (choć właściwie nie do końca, gdyż część kawioru została wtedy zamrożona; przygotowałam go dosyć hurtową ilość i nie wszystko udało się nam od razu zagospodarować…), co piątek jednak wracam z farmy z kolejnymi, fioletowymi pięknościami. Wyjątkowo dobrze pasują do mocno dojrzałych pomidorów i do papryki, tworząc pyszny, aromatyczny sos. Dla jednych jest on idealnym dodatkiem do makaronu, dla mnie – do kaszy jaglanej (czy każdej innej, byle jak najdalej od makaronu ;)).
Pierwszą wersję tego sosu* przygotowywałam z dodatkiem pieczonego bakłażana (tak jak w przepisie na kawior – klik), gdzie wszystkie składniki były później miksowane razem na gładko; w kolejnych wersjach bakłażan był smażony z pomidorami i papryką (trochę w stylu ratatouille). Jednak od kiedy Miss_coco ‘zaraziła’ mnie swoją sałatką bakłażanową, sos pomidorowy przygotowuję osobno, a bakłażany smażę podobnie jak w przepisie na sałatkę i dopiero na końcu łączę je z sosem. Jeśli mam akurat paprykę – piekę ją uprzednio i zmikowaną również dodaję do sosu (możemy też dodać upieczony czosnek, np. tak jak tutaj – klik).
*znalazłam niedawno kilka starych zeszytów z lekko pożółkłymi już kartkami sprzed ponad 20 lat, z czasów moich kulinarnych (i nie tylko kulinarnych ;)) debiutów, a że w grudniu tego roku mija 20 rocznica mojego przybycia do krainy czekolady i sera gruyère, to od czasu do czasu być może będzie tu z lekka wspominkowo, już teraz lojalnie więc uprzedzam ;)
Sos pomidorowy z bakłażanem i pieczoną papryką
sos pomidorowy :
3 – 4 łyżki oliwy
ok. 1,2 – 1,5 kg pomidorów*
1 mała czerwona cebula (lub 2 szalotki)
2 zmiażdżone ząbki czosnku
1 drobno pokrojona łodyga selera
szczypta chilli lub pieprzu kajeńskiego
sól, pieprz
kilka / kilkanaście listków bazylii opcjonalnie : 2 – 3 małe czerwone papryki (patrz poniżej)
*poza sezonem używam ok. 700 ml pomidorowej passaty
Pomidory pokroić na ćwiartki, pozbawić twardych części (ja pozbywam się również nasion), pokroić na mniejsze kawałki (jeśli przeszkadza nam skórka, pomidory przed pokrojeniem naciąć na krzyż na czubku, zalać wrzątkiem, zanurzyć na maks. minutę, a następnie obrać ze skórki).
Cebulę / szalotkę obrać i drobno poszatkować, a następnie smażyć na rozgrzanym tłuszczu na wolnym ogniu przez kilka minut; dodać czosnek i łodygę selera (i ewentualnie sporą szczyptę chilli) i smażyć jeszcze chwilę. Następnie dodać pomidory, posolić, wymieszać i gotować aż pomidory się rozpadną (min. 30 minut, a najlepiej nieco dłużej). Na koniec dodać poszatkowane listki bazylii (pod koniec gotowania można też dodać odrobinę redukcji octu balsamicznego / ‚kremu’).
opcjonalnie – pieczona papryka :
Piekarnik rozgrzać do 200-220°C.
Paprykę umyć, osuszyć, ułożyć na blasze i opiec z każdej strony aż skórka będzie lekko czarna. Przełożyć paprykę do hermetycznego naczynia (używam szklanego) lub ewentualnie do worka, szczelnie zamknąć i pozostawić do wystygnięcia (dzięki temu paprykę łatwiej będzie obrać ze skórki).
Paprykę obrać, oczyścić z nasion i dokładnie zmiksować, a następnie połączyć z sosem pomidorowym.
W tym czasie przygotować bakłażany :
2-3 średniej wielkości bakłażany
oliwa
1 ząbek czosnku
sól, pieprz
natka pietruszki
ocet balsamiczny
Bakłażany pokroić w kostkę i usmażyć (partiami) na oliwie (dodaję ok. 3 łyżki oliwy na 1– 1,5 bakłażana), soląc lekko pod koniec smażenia, a następnie wymieszać je z drobno pokrojoną natką pietruszki, zmiażdżonym ząbkiem czosnku i ewentualnie odrobiną octu balsamicznego. Doprawić do smaku.
Podawać sos z makaronem lub z ulubioną kaszą – na zdjęciu poniżej z kaszą jaglaną (część bakłażana dodaję do sosu i mieszam bezpośrednio w garnku z ugotowanym al dente makaronem, a część pozostawiam jako dodatek do makaronu juz na talerzu); posypać startym parmezanem lub pecorino i zrumienionymi na suchej patelni orzeszkami piniowymi. Pałaszować natychmiast :)
Przygotowanie sosu jest nieco czasochłonne, przyznaję, jednak jego smak zdecydowanie wart jest każdej poświęconej mu chwili :)
(papryki radzę upiec od razu większą ilość by przygotować np. tę wersję peperonaty – klik)